Idę ulicą po spotkaniu z moim światłem
Wokół mnie latarnie rzucające na mnie swój blask,
a obok mnie, dzielnie maszeruje mój cień.
Chociaż jest nieodłączną częścią mojego istnienia
nigdy nie zaakceptuję go jako część mnie samego.
I za każdym razem jak zbliżam się do kolejnej latarni
cień z poprzedniej zaczyna powoli znikać tak jakby nigdy nigdy nie istniał
chociaż jakbym wrócił to znów by się pojawił.
Tylko czemu miałbym zawracać skoro mogę iść dalej
wprost do mojego celu.
Po drodze mijam kolejne latarnie i tworzą się kolejne cienie
a im ciemniejszy cień tym jaśniejsze światło go tworzy.
Chyba że jest zupełnie odwrotnie.
Im większe światło tym ciemniejszy cień,
bo przecież to blask powinien definiować ciemność
a nie na odwrót.
Nie liczy się moc mroku, który sam stwarzasz
Ważne jest światło, które go tworzy.